Prawdziwe niebezpieczeństwa są inne. Kraj jest ciągle zżerany przez rakowatą narośl systemu politycznego, niszczony materialnie i psychicznie. Reakcje na tę chorobę często są również chorobliwe. Uraz antykomunistyczny był czymś nieuniknionym i spowodował to, że niejednokrotnie utożsamia się komunizm z socjalizmem, przekreśla tradycje radykalnej i oświeceniowej myśli społecznej. Zdawałoby się, że najważniejsze jest tworzyć solidarny front przeciw komunistycznemu totalitaryzmowi, tymczasem czytając niektóre wydawnictwa niezależne odnosi się wrażenie, że front przebiega dziś między pisarzami, których od trzydziestu lat łączą wspólne poglądy i działania.
Znowu nam grozi podwórkowatość, horyzont zwężony do kościoła i narodu, historiozofia wpatrzona w powstanie i obsesje polsko-żydowsko-rosyjskie. Ojczyzna-parafiańszczyzna... stara choroba. Nieszczęściem byłoby odwrócenie nas plecami do Zachodu, czyli do cywilizacji. Oznaczałoby to dać się izolować przez sowietyzm, zostać z nim sam na sam i żyć w jego cieniu.
Oznaczałoby to zgłupieć. Można zgłupieć szlachetnie i po bohatersku, nie wiedząc, że się zgłupiało. Co mnie straszy: żeby się nie stać klęczącym przed sobą i zapomnianym narodem, którego cierpienia będą czcili mówcy w zachodnich parlamentach. Straszy mnie tak samo polski chichot ze świata, jak idealizowanie własnej przeszłości. Wiemy, co to znaczy wyjść z cywilizacji.
źródło: Kazimierz Brandys – „Miesiące 1982-1987”, wyd. Iskry, Warszawa 1998, s. 400